Przejdź do głównej zawartości

Piwne wojaże po Dolnym Śląsku


Trochę czasu zajęło mi przelewanie wrażeń na ekran monitora, ale w końcu musiałem coś skrobnąć. Chodzi oczywiście o wycieczkę Częstochowskiego Kręgu Lokalnego Bractwa Piwnego na Dolny Śląsk, która odbyła się 9 czerwca. Ci, co śledzą mnie na fejsbuku zapewne będą wiedzieć o czym mówię. Siedemnastu chłopa i tylko dwie niewiasty, w tym moja Kasia. Zapewne po to, bym nie popuścił zanadto wodzy fantazji z piwnymi Braćmi :) Mam nadzieję, że nie zabrzmiało to zbyt gejowsko?

Głównym celem naszego wypadu były odwiedziny grobu naszego byłego kolegi Andrzeja Bossowskiego, który odszedł z tego świata w zeszłym roku i został pochowany na cmentarzu w Lwówku Śląskim. Celem pobocznym lub jak to mówią „przy okazji”, były odwiedziny czterech browarów z zamiarem jako takiego zwiedzania. A może było na odwrót? Sam już nie wiem ;p
Ze „świętego miasta” wyruszyliśmy w sobotę o 7.30 rano. Tak się niefortunnie złożyło, że w tymże tygodniu miałem w pracy nocki (tak, nie każdy bloger pracuje w biurze w korpo). Tak więc jeszcze o 6 rano odbijałem się w robocie szczęśliwy kończąc tydzień pracy, a już półtorej godziny później siedziałem sobie (jeszcze szczęśliwszy) w busie w drodze na Dolny Śląsk. O spaniu mogłem sobie tylko pomarzyć. Po pierwsze nie należę do śpiochów, po drugie w hałasie dziewiętnastu gadających i pijących piwo gardeł, naprawdę ciężko jest zasnąć. Zwłaszcza w pozycji siedzącej. Postanowiłem zatem, że będę hardcorem i pójdę na żywioł. Padnę, to padnę! Ale łatwo się nie poddam.
Pierwszym punktem naszej wycieczki była Chrząstawa Mała, gdzie swoją miejscówkę ma Browar Widawa vel. Gospoda Pod Czarnym Kurem. Oczko w głowie słynnego na całą Polskę Wojtka Frączyka, specjalisty od porterów bałtyckich i od leżakowania piw w beczkach. Głównego kierownika interesu oczywiście nie było, bo na nasze nieszczęście w tym samym czasie odbywał się całkiem niedaleko Wrocławski Festiwal Dobrego Piwa. Nieobecność głównego piwowara była zatem zupełnie zrozumiała. Nic to jednak, bo pięknie w swoich progach ugościła nas jego żona oraz jedna z pracownic (jak sądzę). Specjalnie dla nas zostały upieczone precle, którymi zagryzaliśmy degustowane trunki. Oczywiście za mamonę, żeby nie było. Ja uraczyłem się kultowym Czarnym Kurem – bardzo przyjemny i smaczny to Schwarzbier. Strasznie stylowy, dobrze wyważony, okrutnie pijalny. Wchodził jak woda :) Na drugą nóżkę wziąłem sobie Augustiańskie – klasyczny Hefe-Weizen. Tu niestety tak różowo już nie było, bo piwo wyraźnie zalatywało diacetylem. W pszenicach to rzadkość, no ale tutaj coś ewidentnie Wojtkowi nie pykło. Spiłem też od Katarzyny kilka łyczków Sharka, co by sprawdzić jego formę po latach. Niby z nim wszystko było okej. To znaczy wad żadnych, ale: albo piwo już nie jest tak odjechane jak było kiedyś, albo już mi się w dupie poprzewracało od tych wszystkich sztosów. Goryczka w tym Sharku naprawdę była zwyczajna i niczego nie urywała. 




Sam browar/restauracja prezentują się bardzo ładnie, stylowo i elegancko. Na uwagę zasługuje przede wszystkim zabytkowa fasada budynku z początku XX wieku. Miedziane kadzie też robią robotą, do tego kilkanaście beczek z leżakującym piwem rozstawionych po kątach lokalu. Na ścianach o groma dyplomów, jako dowód piwnego kunsztu założyciela Browaru Widawa. Naprawdę czułem się tam swojsko, ale czas naglił, więc trzeba było ruszać w dalszą drogę.


Drugi przystanek to Srokowski Browar Roch w miejscowości Nowe Rochowice, przy trasie z Bolkowa do Jeleniej Góry. Widoczki tu już są całkiem fajne muszę przyznać, wszak to już praktycznie Sudety (dokładnie Góry Kaczawskie). Browar znajduje się pośrodku… niczego. Serio. Ani przed zabudowaniami browaru, ani za nim nie było widać żadnej cywilizacji! Cały kompleks składa się z trzech budynków. Kiedyś była tu stadnina koni, a jeszcze wcześniej produkowano tu wapno palone, czego dowodem są dwa zabytkowe wapienniki (piece szybowe), stojące tuż za ostatnim budynkiem browaru. 


Niestety zwiedzanie samego browaru było niemożliwe ze względu na trwający akurat rozlew, a przynajmniej taką oficjalną informację nam przekazano. Trochę to dziwne, ale może faktycznie nie chcieli, by w tym czasie pod nogami plątało się dziewiętnastu piwnych turystów. A może po prostu była to zwykła ściema, bo ze środka nie dobiegał najmniejszy nawet hałas, a i na zewnątrz nie było widać ani żywej duszy. Poza tym gdzieś czytałem, że raczej nie wpuszczają do środka osób postronnych ze względu na problemy z higieną… Nevermind



Ugoszczono nas w klimatycznej sali o kamiennych ścianach, która miała swój niesamowity urok. Można by ją nazwać salą restauracyjną, gdyby nie to, że nie można kupić tam jedzenia. Ale można zakupić to ważniejsze, czyli piwo :) Zarówno na miejscu, jak i flaszki na wynos. Cenę 10zł uważam za dosyć uczciwą (za pół litra ma się rozumieć). O historii tego miejsca oraz browaru opowiadał nam Ryszard Srokowski, który wraz ze swoim synami (dwoma lub trzema) jest założycielem tego przybytku. Głównym piwowarem jest obecnie jeden w nich, Michał Godziemba Srokowski. Pan Ryszard nakreślił nam z grubsza co ważniejsze zagadnienia. Co dziwne, browar wcale tak dobrze nie prosperuje jak może się z pozoru wydawać. Generalnie z jego opowieści wyłonił się obraz browaru, który ciągle ma pod górkę, który ciągle miota się ze swoim problemami. Ale piwa mają dobre. Przynajmniej te, które próbowałem. Balios (Forest Bomb Black IPA), to prawdziwy majstersztyk. Piwo, do którego schowano co najmniej z hektar lasu iglastego! Toż to bucha iglakami na kilometr. Filtrowano je przez gałązki świerku zbieranego w górach na pewnej wysokości (nie pamiętam jakiej). Paso Fino to klasyczna bawarska pszenica. Smaczna, w miarę rześka, świetnie pijalna. Bez szaleństwa, ale wchodzi dobrze. Próbowałem jeszcze MarwariOatmeal IPA. Piwo o bardzo intensywnym aromacie cytrusów i tropików, lekko muśniętych żywicą. Gładkie, zaokrąglone, cholernie pijalne z dobrze zaznaczoną i szlachetną goryczką. Mniam.
Jeszcze ciekawostka – nazwy piw pochodzą od ras koni hodowanych kiedyś przez właścicieli browaru. 


Czas z gumy nie jest, więc nie chciał się rozciągnąć. Musieliśmy zbierać dupy i uderzać do niedalekiej Miedzianki. Niby na mapie blisko, ale pagórków i serpentyn było coraz więcej, więc kolejne cenne minuty przesiedziane w busie :/ Sama Miedzianka ma tak zawiłą i bogatą historię, że warto sobie o niej poczytać choćby na Wikipedii. Kiedyś było to bogate miasto słynące z ogromniej ilości kopalni miedzi, a nawet srebra. Był też i browar, którego ruiny stoją do dzisiaj :) Niestety po wyczerpaniu zasobów kopalnianych z początkiem XX wieku mieszkańców przesiedlono do Niemiec, a niemal wszystkie budynki doszczętnie wyburzono. Natomiast tuż po II Wojnie Światowej Armia Czerwona wydobywała tutaj rudy uranu i przewoziła je na terytorium Związku Radzieckiego. W latach PRL-u podjęto decyzję o całkowitej likwidacji wsi, a nielicznych mieszkańców wysiedlono do Jeleniej Góry. To tak w skrócie. 


Browar Miedzianka znajduje się mniej więcej na takim samym pustkowiu, co Roch, tylko że tutaj okolica jest zdecydowanie piękniejsza. Budynek wybudowanego w 2015 roku browaru restauracyjnego znajduje się na zboczu Miedzianej Góry, nad przepiękną doliną Bobru. Jest to obiekt przeszklony, wysoce nowoczesny, wręcz designerski był powiedział. Na górze na antresoli stoją sprzęty do warzenia piwa. Na dole znajduje się ślicznie urządzona sala restauracyjna z zajebistym widokiem na Rudawy Janowickie. Co ciekawe, w środku było sporo wolnego miejsca do siedzenia, natomiast na tarasie pod parasolami wszystkie krzesełka były zajęte. Czaicie? W browarze restauracyjnym na totalnym odludziu! Widać, że interes się im kręci.


Niestety nasz pobyt w Miedziance był najkrótszy ze wszystkich przystanków, gdyż w kolejce czekał na nas jeszcze Browar Lwówek, a tam byliśmy umówieni na zwiedzanie na konkretną godzinę. Dosłowne 25 minut wystarczyło mi jedynie na kupno dwóch butelek piwa oraz zdegustowanie na miejscu Barley Wine o sympatycznej, ale jakże dwuznacznej nazwie Boberek ;) Piwo bardzo udane i smaczne, ale pojawi się niedługo na blogu, więc nie będę się teraz rozpisywał. Aha, w trakcie popijania Boberka bardzo urzekła mnie tutejsza panorama. Sudety z tarasu widokowego są naprawdę przepiękne. Chyba kiedyś tu wrócę i pozwiedzam. W ofercie mają kilka pokoi do wynajęcia :D



Hyc do busa i w drogę do Lwówka Śląskiego. Tam czekał już na nas bardzo sympatyczny starszy pan, którego jednak nie znam ani z imienia, ani z nazwiska. Wiem tylko, że to główny piwowar w Browarze Lwówek, który zaczynał karierę od stanowiska palacza (ponoć do dziś na umowie ma wpisane „palacz”), a skończył jako piwowar oraz jako ochotnik oprowadzający wycieczki po browarze. Historia warzenia piwa w Lwówku Śląskim sięga 1209 roku, ale budynki obecnego browaru pochodzą z XVIII wieku. Browar został zamknięty w 2007 roku, ale już w 2010 po przejęciu go przez BRJ ponownie zaczął warzyć piwo. 



No faktycznie od razu po wejściu do środka czuć tutaj ducha historii. Zwiedzanie rozpoczyna się od niewielkiego Muzeum Browarnictwa z eksponatami pochodzącymi z okolicznych browarów. Podobno jest to inicjatywa samego Marka Jakubiaka. Do obejrzenia jest też krótki filmik o Grupie BRJ. Niestety nagrywany już lata temu i poniekąd troszkę nieaktualny. Największe wrażenie robi oczywiście dwunaczyniowa miedziana warzelnia o wybiciu 120 hektolitrów, pochodząca z lat 70-tych XX wieku. Jeden kocioł jest już wyłączony z eksploatacji, natomiast drugi (obity od środka nierdzewką) wciąż jest w użytkowaniu. Wszystko dlatego, że w 2017 roku oddano do użytku nową warzelnię, która spełnia już wszystkie obecne normy i wymagania. Jakby ktoś się pytał – korytko brzeczkowe na starej warzelni nie jest używane. 



W następnej kolejności udaliśmy się do fermentowni, gdzie jako w jednym z nielicznych polskich browarów wciąż funkcjonuje otwarta fermentacja. Wchodzisz do zimnego pomieszczenia, a tam po lewej i prawej stronie kilkanaście „basenów” fermentacyjnych. Bodajże tylko trzy, czy cztery były zapełnione, a to zapewne świadczy o niezbyt dobrej kondycji samego browaru (w całym browarze łącznie z biurami pracuje zaledwie 9 osób, a to też mówi samo za siebie). Ale widok „baranków” na powierzchni fermentującego piwa – bezcenny! Pan, który nas oprowadzał ochoczo zaczął nam polewać fermentujące jeszcze piwo, takim specjalnym blaszanym rondelkiem na długim „kijku”. Odgarniał sprawnie gęstą pianę grubości na oko 10 centymetrów i wlewał nam ‘napój bogów’ do plastikowych kubków (cóż, nie na miejscu było grymasić). Przyznam się, że pierwszy raz miałem sposobność picia piwa prosto z kadzi fermentacyjnych. Następnie zeszliśmy na sam dół do piwnic leżakowych, a tam kilkadziesiąt stalowych tanków o pojemności 150 hl każdy. Oczywiście większość była pusta, ale wizyta w leżakowani, gdzie jest cholernie zimno (było 6ºC) zawsze dostarcza mi dreszczyka emocji. Ku naszej uciesze i tutaj nie obyło się bez degustacji z kranika. Nasz przewodnik polewał nam ponoć Lwówka Książęcego. Jak na jasnego lagera piwo było nadzwyczaj dobre. Świeżutkie, przyjemnie puszyste na podniebieniu, słodowo-chlebowe, delikatne i raczej lekkie w odbiorze. Może brakowało mu trochę goryczki i samego chmielu, ale poza tym nie miałem żadnych zastrzeżeń. Wizytę w browarze zakończyliśmy w jakiejś sali w krzesłami i stołami oraz pseudobarem, gdzie polewany był znany nam Lwówek Książęcy, ale już z kega. Jak mniemam pomieszczenie to służy do gaszenia pragnienia gości odwiedzających browar. Piwo było tutaj no limit :D Aha, bym zapomniał – wstęp na zwiedzanie kosztuje 25zł, więc tak naprawdę nie ma nic za darmo. 



Na nasze szczęście cmentarz, gdzie został pochowany nasz Brat Andrzej, znajduje się tuż obok browaru. Natomiast na nasze nieszczęście tuż po opuszczeniu murów browaru zaczął padać deszcz. Poza tym nikt z nas tak dokładnie nie wiedział, w którym miejscu jest rzeczony nagrobek (były tylko jakieś wytyczne), więc rozpierzchliśmy się po cmentarzu szukając miejsca spoczynku Ś.P. Andrzeja. Po odnalezieniu grobu zrobiliśmy co trzeba, a co niektórzy nawet zasilili tamtejszą glebę piwem wziętym na wynos z browaru. Głupole. Na nagrobku została także zostawiona pamiątkowa szklanka na piwo z logo Bractwa Piwnego (ciekawe ile tam postoi?). Miał też być wieniec, ale ze względów logistycznych zostanie on kupiony na odległość i dostarczony na grób przez osoby trzecie. 
Tuż przy cmentarzu rośnie olbrzymich rozmiarów drzewo, które - nie wiedzieć czemu - każdy raptem zapragnął dotknąć ;p

Po wojażach we Lwówku udaliśmy się w dalszą podróż do… Wrocławia. Wszak tam trwała w najlepsze 9. edycja Wrocławskiego Festiwalu Dobrego Piwa. Grzechem byłoby być tak blisko i nie zajrzeć (tak, przez cały ten czas nie zmrużyłem oka ;>). Do Wrocka dotarliśmy równo o 20-tej. Kto chciał mógł sobie tutaj zostać i pobalować na festiwalu do późnych godzin nocnych, a wrócić sobie następnego dnia pekape intersiti, czy innym pojazdem szynowym (nocleg też był ogarnięty). Zdecydowana większość ekipy jednak zgodnie postanowiła wracać jeszcze tego samego dnia. Nie inaczej było ze mną i moją drugą połówką. Ledwo stałem na bogach, bynajmniej nie z powodu upojenia alkoholowego. We Wrocku było zamieszania co niemiara. Kierowca busa nas wyrzucił najbliżej jak mógł głównego wejścia na stadion i sobie pojechał gdzieś zaparkować z jednym z „naszych”. Niestety ten koleś był jednym z tych nielicznych, co nocowali w stolicy Dolnego Śląska. Więc nikt tak naprawdę nie wiedział, gdzie nasz wehikuł zaparkował. Wszyscy się porozchodzili w swoje strony. Ja potrzebowałem wówczas tylko dwóch rzeczy (prócz snu) – szamy i siku. Siku poszło łatwo, choć kolejki były spore (godziny wieczornego szczytu). W strefie food trucków natomiast kolejki sięgały granic absurdu. Nie było czasu, by zjeść sobie, to co człek najbardziej lubi, więc zmuszony byłem stanąć po pajdę ze smalcem, ogórkiem i pomidorem. Szału nie robiło to „danie”, ale kolejek prawie wcale, a głód skutecznie został unicestwiony za 15 ziko. Wybiła pora naszego odjazdu, a tu ani słychu, ani widu pozostałej części załogi. Tylko ja i moja Kasia. Obydwa telefony rozładowane. Ludzi wciąż w pytę, ciężko kogoś znaleźć. Bus nie wiadomo gdzie. Nerwy coraz większe… Ominę teraz następne pół godziny wydarzeń, bo musiałbym sporo tutaj nabluzgać na pewne rzeczy. Powiem tylko, że w końcu się wszyscy znaleźliśmy i skontaktowaliśmy się z szoferem, który po nas po prostu podjechał. Jedziemy. Jeszcze stadion nie zniknął nam z oczu, a my zawijamy na zatoczkę autobusową. Guma! I to na bliźniaku od strony wewnętrznej. Ja pierdziu! Matko Boska Częstochowska i Wszyscy Święci. Kolejne czterdzieści minut w plecy. W domu dopiero o pierwszej w nocy. Na szczęście mój organizm nie wytrzymał i trzy czwarte drogi powrotnej spałem. Dziękuje. Dobranoc.

Komentarze

NAJCHĘTNIEJ CZYTANE

Imperator. Niech moc będzie z tobą!

Jest takie piwo jak Imperator Bałtycki od Pinty. Jest także Imperator z Browaru Jabłonowo, ale jedno z drugim nie ma nic wspólnego prócz częściowej nazwy. Nawet woltaż raczej nie jest wspólny, bo w piwie z Jabłonowa jest on dużo wyższy. Ale po kolei. Było sobie kiedyś takie piwo jak Imperator – strong lager, czyli typowy mózgotrzep. Taki artykuł pierwszej potrzeby każdego żula, można rzec. Współczynnik „spejsona” był tutaj nad wyraz korzystny. Nie mniej jednak, piwo pewnego roku zniknęło z rynku, bo jak pewnie wiecie, od kilkunastu lat piwa mocne sprzedają się w Polsce coraz gorzej. Browar Jabłonowo jak widać poszedł mocno pod prąd i jakiś czas temu wskrzesił Imperatora. Tyle, że teraz jest jeszcze mocniejszy. Zamiast 10% ma, aż 12% alko! Nie w kij dmuchał. Nawet Karpackie Super Mocne mu nie podskoczy. Takiego woltażu może pozazdrościć niejeden RIS, czy Barley Wine . Toż to prawdziwy potwór, nawet wśród mocnych piw. Lęk jednak mi nie straszny, ja żadnego piwa się nie boję. Szklanki

COOLER LEMON BEER

ALK.4%. Radlerowa bitwa, która rozpętała się na dobre na początku lata, powoli słabnie na swojej sile. Ja tym czasem wprowadzam do gry kolejnego zawodnika. Nie jest to co prawda radler, lecz zwykłe piwo smakowe/aromatyzowane. Piwo Cooler było kiedyś dobrze znane i nawet cenione, gdyż w owym czasie po prostu nie było innych tego typu krajowych piw. Dzisiaj można dostać oczopląsu niemal w każdym sklepie, patrząc na asortyment tego typu napitków. Dobra, dosyć gadania... Po nalaniu ujrzałem złocisty trunek, w pełni klarowny, a także tysiące bąbelków, normalnie burza w szklance! Solidne wysycenie daje nam gwarancję (niczym Poxipol ;>) dużego orzeźwienia. Piwo pokrywa symboliczna, biała piana o drobnej strukturze. Nie dość, że nie ma jej zbyt wiele, to jeszcze szybko się redukuje do milimetrowego kożuszka. No, ale w końcu to nie weissbier. W zapachu batutę dzierży chemiczna cytrynka, która dyryguje namiastką słodu oraz substancjami słodzącymi (aspartam i acesulfam K). Piw

10,5 DZIESIĘĆ I PÓŁ

ALK.4,7%. Góra dwa tygodnie temu, bez żadnego szumu medialnego w sklepach pojawiło się piwo Dziesięć i Pół . Kultowa marka z lat 90-tych została reaktywowana!!! Każdy obywatel naszego kraju w wieku 30+ z pewnością pamięta to piwo – ogromne kampanie reklamowe w radiu, tv i prasie, plakaty, billboardy, gadżety z logo 10,5. To piwo było po prostu wszędzie, to było coś, to była moda, styl życia... Pojawiło się dokładnie w 1995 roku i z miejsca stało się głównym konkurentem dla mega popularnego wówczas EB. Jednak z upływem lat marka powoli zaczęła upadać, aż w końcu zupełnie zniknęła z rynku, podobnie zresztą jak EB. Dziś Kompania Piwowarska postanowiła zrobić reedycję marki, wypuszczając na razie bardzo limitowaną ilość piwa. Jest to swego rodzaju test konsumencki, KP liczy na ‘powrót do przeszłości’ wśród konsumentów, sentymentalną podróż do czasów młodości pewnej grupy klientów. A jeśli piwo „się przyjmie” zagości w sklepach na stałe. Niecny plan.  Ja z racji swojego wiek

Niby "małpka", a jednak w środku piwo 18% vol.!!!

  Ostatnio będąc w Dino wyczaiłem przedziwne piwo. Początkowo nawet nie byłem pewny, czy jest to piwo. Stało jednak na półce obok innych piw, więc moja ciekawość zwyciężyła. Mamy tu napitek o woltażu, aż 18%! Nie czyni go to rzecz jasna najmocniejszym polskim piwem, ale szacun i tak się należy. Zwłaszcza, że możemy to kupić w dyskoncie. Swoją drogą bardzo jestem ciekawy jakim sposobem udało się otrzymać taki woltaż. Banderoli nie ma, więc opcja z dolewaniem spirytusu odpada. Wymrażanie natomiast to cholernie drogi interes, więc cena byłaby zapewne dużo większa. Poza tym, jeśli już coś wymrażać, to z pewnością jakieś mocne już piwa i obowiązkowo trzeba się tym chwalić na lewo i prawo. Ta opcja też na bank odpada. Bardzo ciekawą rzeczą jest też dziwnie znajome opakowanie, które zna chyba każdy domorosły obywatel tego kraju :D Niby „małpka”, a w środku zonk…, to znaczy piwo. Najbardziej jednak absurdalną rzeczą jest wg mnie idiotyczna nazwa. W sumie to nawet nie wiadomo jak to wymawiać.

OKO W OKO - Perła Chmielowa (brązowa butelka) vs Perła Chmielowa (zielona butelka)

Zgodnie z zapowiedziami teksty ukazujące się na blogu, gdzie porównuję ze sobą dwa piwa noszą od teraz nazwę „Oko w Oko” i stanowią niejako odrębny dział. Oczywiście wciąż są to recenzje, ale w moim odczuciu chyba nieco bardziej interesujące niż tradycyjne posty. Piwa tu opisywane są w jakimś stopniu do siebie podobne, może nawet niekiedy identyczne (przynajmniej w teorii). W każdym razie zawsze coś ich ze sobą łączy, ale też jednocześnie niekiedy dzieli. Moim zadaniem jest wskazać różnice i podobieństwa oraz rozstrzygnąć, które z nich jest lepsze i dlaczego. Jak widzicie dziś zajmę się piwem Perła Chmielowa Pils, bo tak brzmi pełna nazwa najbardziej popularnego „piwa regionalnego” z Lubelszczyzny. Nie zamierzam tutaj wchodzić w dysputy, czy Perła Browary Lubelskie to browar regionalny, czy już koncernowy. Faktem jest, że to moloch, a jego piwa można bez problemu kupić w całej Polsce. Kto nie był nigdy na Lubelszczyźnie zapewne nie wie, że w tamtych stronach słynna Perełka wyst

OKO W OKO - Łomża Jasne vs Łomża Pils

  W swojej blogerskiej karierze piłem już nie jedną Łomżę. W zasadzie to chyba wszystkie jakie były przez ten czas na rynku. Wiadomo, że jedne piwa znikają, a w ich miejsce pojawiają się inne i mam tu na myśli tylko w obrębie jednej marki. Tak więc tych Łomż/Łomżów trochę już na blogu było. Ostatnio wpadłem jednak na pomysł, aby porównać dwa chyba najbardziej popularne piwa z tej marki – Łomża Jasne i Łomża Pils . To pierwsze jest mi bardzo dobrze znane i lubiane. Można rzec, iż ostatnio regularnie zasila ono moje gardło. Jest piwem szeroko dostępnym, względnie niedrogim, dosyć smacznym i po prostu pijalnym. Łomża Pils natomiast pojawiła się na rynku jakieś dwa lata temu, a na blogu dostała taką samą notę, jak jej starsza siostra. Jednakże piłem to piwo łącznie może trzy razy. Złych wspomnień nie mam, więc uważam je za godnego rywala dzisiejszego „pojedynku”. Łomża Jasne Piwo ubrane jest w jasno złoty odcień o idealnej klarowności. Piana jest całkiem słusznych rozmiarów, śre

Miłosław IPA od Fortuny

  Idziemy za ciosem, dlatego dzisiaj druga marcowa nowość od Fortuny – Miłosław IPA. Piwo to jest alkoholową wersją piwa Miłosław Bezalkoholowe IPA , które to jest jednym z lepszych ‘bezalkusów’. Prawie zawsze najpierw powstaje wersja alkoholowa, a dopiero później bezalkoholowa (ewentualnie), ale tu mamy odwrotną sytuację. Dziwne to. W sumie nie wiem, dlaczego ta nowinka zowie się IPA? Przecież mamy tu zaledwie 4,6% alko oraz tylko 11,5º Blg! To nawet na Session IPA są niskie parametry. Trochę ich poniosło w tym Miłosławiu. Jako ciekawostka dodam jeszcze, że w składzie tego piwa znajduje się pszenica niesłodowana, słód żytni oraz zielona herbata Sencha Earl Grey. Użyte chmiele to Citra, Amarillo, Chinook, Lubelski i Cascade.  Piwo jest lekko zmętnione, złocistej barwy. Góruje nad nim ogrom białej piany, która jest dość drobna, bardzo puszysta i trwała. Opadając zostawia wyraźne zacieki na szkle. Piję. Od razu dolatuje do mnie spora dawka Sencha Earl Grey, dzięki czemu moje skoj

Mentor III Bourbon Oak & Cedar Wood Chips

  Piwo Mentor w bardzo charakterystycznym opakowaniu, to jedna z legend polskiego piwnego rzemiosła. Swego czasu, ten imperialny porter bałtycki był obiektem pożądania niejednego beergeeka . Kilka lat później pojawił się Mentor II, a pod koniec tej zimy Browar ReCraft uraczył nas Mentorem III. „Trójeczka” ukazała się, aż w trzech wersjach – podstawce i dwóch wersjach z dodatkami. Podstawki nie udało mi się zakupić, ale mam dwie pozostałe nowości ze Świętochłowic.   Na pierwszy ogień idzie wersja leżakowana z płatkami dębowymi z beczek po Bourbonie oraz z płatkami drewna cedrowego. Bourbon to już mega oklepana sprawa, ale nie mam pojęcia jak pachnie drewno cedrowe. Poza tym, nie kojarzę tego dodatku w piwie, więc trochę się jaram. Zobaczmy, co wyszło z tego eksperymentu.  Piwo jest przyjemnie gładkie i gęste, rozlewające się po podniebieniu. Dużo tu czekolady deserowej, wspomaganej przez praliny i akcenty kakao. Tuż za nimi na scenę wchodzi drewno – czuć klepkę dębową oraz coś, cz