Trochę czasu zajęło mi przelewanie wrażeń na ekran
monitora, ale w końcu musiałem coś skrobnąć. Chodzi oczywiście o wycieczkę
Częstochowskiego Kręgu Lokalnego Bractwa Piwnego na Dolny Śląsk, która odbyła
się 9 czerwca. Ci, co śledzą mnie na fejsbuku zapewne będą wiedzieć o czym
mówię. Siedemnastu chłopa i tylko dwie niewiasty, w tym moja Kasia. Zapewne po
to, bym nie popuścił zanadto wodzy fantazji z piwnymi Braćmi :) Mam nadzieję, że nie zabrzmiało to zbyt gejowsko?
Głównym celem naszego wypadu były odwiedziny grobu
naszego byłego kolegi Andrzeja Bossowskiego, który odszedł z tego świata w
zeszłym roku i został pochowany na cmentarzu w Lwówku Śląskim. Celem pobocznym
lub jak to mówią „przy okazji”, były odwiedziny czterech browarów z zamiarem
jako takiego zwiedzania. A może było na odwrót? Sam już nie wiem ;p
Ze „świętego miasta” wyruszyliśmy w sobotę o 7.30
rano. Tak się niefortunnie złożyło, że w tymże tygodniu miałem w pracy nocki
(tak, nie każdy bloger pracuje w biurze w korpo). Tak więc jeszcze o 6 rano
odbijałem się w robocie szczęśliwy kończąc tydzień pracy, a już półtorej
godziny później siedziałem sobie (jeszcze szczęśliwszy) w busie w drodze na
Dolny Śląsk. O spaniu mogłem sobie tylko pomarzyć. Po pierwsze nie należę do
śpiochów, po drugie w hałasie dziewiętnastu gadających i pijących piwo gardeł,
naprawdę ciężko jest zasnąć. Zwłaszcza w pozycji siedzącej. Postanowiłem zatem,
że będę hardcorem i pójdę na żywioł.
Padnę, to padnę! Ale łatwo się nie poddam.
Pierwszym punktem naszej wycieczki była Chrząstawa
Mała, gdzie swoją miejscówkę ma Browar Widawa vel. Gospoda Pod Czarnym Kurem.
Oczko w głowie słynnego na całą Polskę Wojtka Frączyka, specjalisty od porterów
bałtyckich i od leżakowania piw w beczkach. Głównego kierownika interesu
oczywiście nie było, bo na nasze nieszczęście w tym samym czasie odbywał się
całkiem niedaleko Wrocławski Festiwal Dobrego Piwa. Nieobecność głównego
piwowara była zatem zupełnie zrozumiała. Nic to jednak, bo pięknie w swoich
progach ugościła nas jego żona oraz jedna z pracownic (jak sądzę). Specjalnie
dla nas zostały upieczone precle, którymi zagryzaliśmy degustowane trunki.
Oczywiście za mamonę, żeby nie było. Ja uraczyłem się kultowym Czarnym Kurem –
bardzo przyjemny i smaczny to Schwarzbier.
Strasznie stylowy, dobrze wyważony, okrutnie pijalny. Wchodził jak woda :)
Na drugą nóżkę wziąłem sobie Augustiańskie – klasyczny Hefe-Weizen. Tu niestety tak różowo już nie było, bo piwo wyraźnie
zalatywało diacetylem. W pszenicach to rzadkość, no ale tutaj coś ewidentnie
Wojtkowi nie pykło. Spiłem też od Katarzyny kilka łyczków Sharka, co by
sprawdzić jego formę po latach. Niby z nim wszystko było okej. To znaczy wad
żadnych, ale: albo piwo już nie jest tak odjechane jak było kiedyś, albo już mi
się w dupie poprzewracało od tych wszystkich sztosów. Goryczka w tym Sharku
naprawdę była zwyczajna i niczego nie urywała.
Sam browar/restauracja prezentują się bardzo ładnie,
stylowo i elegancko. Na uwagę zasługuje przede wszystkim zabytkowa fasada
budynku z początku XX wieku. Miedziane kadzie też robią robotą, do tego
kilkanaście beczek z leżakującym piwem rozstawionych po kątach lokalu. Na
ścianach o groma dyplomów, jako dowód piwnego kunsztu założyciela Browaru
Widawa. Naprawdę czułem się tam swojsko, ale czas naglił, więc trzeba było
ruszać w dalszą drogę.
Niestety zwiedzanie samego browaru było niemożliwe ze względu na trwający akurat rozlew, a przynajmniej taką oficjalną informację nam przekazano. Trochę to dziwne, ale może faktycznie nie chcieli, by w tym czasie pod nogami plątało się dziewiętnastu piwnych turystów. A może po prostu była to zwykła ściema, bo ze środka nie dobiegał najmniejszy nawet hałas, a i na zewnątrz nie było widać ani żywej duszy. Poza tym gdzieś czytałem, że raczej nie wpuszczają do środka osób postronnych ze względu na problemy z higieną… Nevermind.
Ugoszczono nas w klimatycznej sali o kamiennych ścianach, która miała swój niesamowity urok. Można by ją nazwać salą restauracyjną, gdyby nie to, że nie można kupić tam jedzenia. Ale można zakupić to ważniejsze, czyli piwo :) Zarówno na miejscu, jak i flaszki na wynos. Cenę 10zł uważam za dosyć uczciwą (za pół litra ma się rozumieć). O historii tego miejsca oraz browaru opowiadał nam Ryszard Srokowski, który wraz ze swoim synami (dwoma lub trzema) jest założycielem tego przybytku. Głównym piwowarem jest obecnie jeden w nich, Michał Godziemba Srokowski. Pan Ryszard nakreślił nam z grubsza co ważniejsze zagadnienia. Co dziwne, browar wcale tak dobrze nie prosperuje jak może się z pozoru wydawać. Generalnie z jego opowieści wyłonił się obraz browaru, który ciągle ma pod górkę, który ciągle miota się ze swoim problemami. Ale piwa mają dobre. Przynajmniej te, które próbowałem. Balios (Forest Bomb Black IPA), to prawdziwy majstersztyk. Piwo, do którego schowano co najmniej z hektar lasu iglastego! Toż to bucha iglakami na kilometr. Filtrowano je przez gałązki świerku zbieranego w górach na pewnej wysokości (nie pamiętam jakiej). Paso Fino to klasyczna bawarska pszenica. Smaczna, w miarę rześka, świetnie pijalna. Bez szaleństwa, ale wchodzi dobrze. Próbowałem jeszcze Marwari – Oatmeal IPA. Piwo o bardzo intensywnym aromacie cytrusów i tropików, lekko muśniętych żywicą. Gładkie, zaokrąglone, cholernie pijalne z dobrze zaznaczoną i szlachetną goryczką. Mniam.
Czas z gumy nie jest, więc nie chciał się rozciągnąć. Musieliśmy zbierać dupy i uderzać do niedalekiej Miedzianki. Niby na mapie blisko, ale pagórków i serpentyn było coraz więcej, więc kolejne cenne minuty przesiedziane w busie :/ Sama Miedzianka ma tak zawiłą i bogatą historię, że warto sobie o niej poczytać choćby na Wikipedii. Kiedyś było to bogate miasto słynące z ogromniej ilości kopalni miedzi, a nawet srebra. Był też i browar, którego ruiny stoją do dzisiaj :) Niestety po wyczerpaniu zasobów kopalnianych z początkiem XX wieku mieszkańców przesiedlono do Niemiec, a niemal wszystkie budynki doszczętnie wyburzono. Natomiast tuż po II Wojnie Światowej Armia Czerwona wydobywała tutaj rudy uranu i przewoziła je na terytorium Związku Radzieckiego. W latach PRL-u podjęto decyzję o całkowitej likwidacji wsi, a nielicznych mieszkańców wysiedlono do Jeleniej Góry. To tak w skrócie.
Browar Miedzianka znajduje się mniej więcej na takim samym pustkowiu, co Roch, tylko że tutaj okolica jest zdecydowanie piękniejsza. Budynek wybudowanego w 2015 roku browaru restauracyjnego znajduje się na zboczu Miedzianej Góry, nad przepiękną doliną Bobru. Jest to obiekt przeszklony, wysoce nowoczesny, wręcz designerski był powiedział. Na górze na antresoli stoją sprzęty do warzenia piwa. Na dole znajduje się ślicznie urządzona sala restauracyjna z zajebistym widokiem na Rudawy Janowickie. Co ciekawe, w środku było sporo wolnego miejsca do siedzenia, natomiast na tarasie pod parasolami wszystkie krzesełka były zajęte. Czaicie? W browarze restauracyjnym na totalnym odludziu! Widać, że interes się im kręci.
Niestety nasz pobyt w Miedziance był najkrótszy ze wszystkich przystanków, gdyż w kolejce czekał na nas jeszcze Browar Lwówek, a tam byliśmy umówieni na zwiedzanie na konkretną godzinę. Dosłowne 25 minut wystarczyło mi jedynie na kupno dwóch butelek piwa oraz zdegustowanie na miejscu Barley Wine o sympatycznej, ale jakże dwuznacznej nazwie Boberek ;) Piwo bardzo udane i smaczne, ale pojawi się niedługo na blogu, więc nie będę się teraz rozpisywał. Aha, w trakcie popijania Boberka bardzo urzekła mnie tutejsza panorama. Sudety z tarasu widokowego są naprawdę przepiękne. Chyba kiedyś tu wrócę i pozwiedzam. W ofercie mają kilka pokoi do wynajęcia :D
Hyc do busa i w drogę do Lwówka Śląskiego. Tam czekał już na nas bardzo sympatyczny starszy pan, którego jednak nie znam ani z imienia, ani z nazwiska. Wiem tylko, że to główny piwowar w Browarze Lwówek, który zaczynał karierę od stanowiska palacza (ponoć do dziś na umowie ma wpisane „palacz”), a skończył jako piwowar oraz jako ochotnik oprowadzający wycieczki po browarze. Historia warzenia piwa w Lwówku Śląskim sięga 1209 roku, ale budynki obecnego browaru pochodzą z XVIII wieku. Browar został zamknięty w 2007 roku, ale już w 2010 po przejęciu go przez BRJ ponownie zaczął warzyć piwo.
No faktycznie od razu po wejściu do środka czuć tutaj ducha historii. Zwiedzanie rozpoczyna się od niewielkiego Muzeum Browarnictwa z eksponatami pochodzącymi z okolicznych browarów. Podobno jest to inicjatywa samego Marka Jakubiaka. Do obejrzenia jest też krótki filmik o Grupie BRJ. Niestety nagrywany już lata temu i poniekąd troszkę nieaktualny. Największe wrażenie robi oczywiście dwunaczyniowa miedziana warzelnia o wybiciu 120 hektolitrów, pochodząca z lat 70-tych XX wieku. Jeden kocioł jest już wyłączony z eksploatacji, natomiast drugi (obity od środka nierdzewką) wciąż jest w użytkowaniu. Wszystko dlatego, że w 2017 roku oddano do użytku nową warzelnię, która spełnia już wszystkie obecne normy i wymagania. Jakby ktoś się pytał – korytko brzeczkowe na starej warzelni nie jest używane.
W następnej kolejności udaliśmy się do fermentowni, gdzie jako w jednym z nielicznych polskich browarów wciąż funkcjonuje otwarta fermentacja. Wchodzisz do zimnego pomieszczenia, a tam po lewej i prawej stronie kilkanaście „basenów” fermentacyjnych. Bodajże tylko trzy, czy cztery były zapełnione, a to zapewne świadczy o niezbyt dobrej kondycji samego browaru (w całym browarze łącznie z biurami pracuje zaledwie 9 osób, a to też mówi samo za siebie). Ale widok „baranków” na powierzchni fermentującego piwa – bezcenny! Pan, który nas oprowadzał ochoczo zaczął nam polewać fermentujące jeszcze piwo, takim specjalnym blaszanym rondelkiem na długim „kijku”. Odgarniał sprawnie gęstą pianę grubości na oko 10 centymetrów i wlewał nam ‘napój bogów’ do plastikowych kubków (cóż, nie na miejscu było grymasić). Przyznam się, że pierwszy raz miałem sposobność picia piwa prosto z kadzi fermentacyjnych. Następnie zeszliśmy na sam dół do piwnic leżakowych, a tam kilkadziesiąt stalowych tanków o pojemności 150 hl każdy. Oczywiście większość była pusta, ale wizyta w leżakowani, gdzie jest cholernie zimno (było 6ºC) zawsze dostarcza mi dreszczyka emocji. Ku naszej uciesze i tutaj nie obyło się bez degustacji z kranika. Nasz przewodnik polewał nam ponoć Lwówka Książęcego. Jak na jasnego lagera piwo było nadzwyczaj dobre. Świeżutkie, przyjemnie puszyste na podniebieniu, słodowo-chlebowe, delikatne i raczej lekkie w odbiorze. Może brakowało mu trochę goryczki i samego chmielu, ale poza tym nie miałem żadnych zastrzeżeń. Wizytę w browarze zakończyliśmy w jakiejś sali w krzesłami i stołami oraz pseudobarem, gdzie polewany był znany nam Lwówek Książęcy, ale już z kega. Jak mniemam pomieszczenie to służy do gaszenia pragnienia gości odwiedzających browar. Piwo było tutaj no limit :D Aha, bym zapomniał – wstęp na zwiedzanie kosztuje 25zł, więc tak naprawdę nie ma nic za darmo.
Na nasze szczęście cmentarz, gdzie został pochowany nasz Brat Andrzej, znajduje się tuż obok browaru. Natomiast na nasze nieszczęście tuż po opuszczeniu murów browaru zaczął padać deszcz. Poza tym nikt z nas tak dokładnie nie wiedział, w którym miejscu jest rzeczony nagrobek (były tylko jakieś wytyczne), więc rozpierzchliśmy się po cmentarzu szukając miejsca spoczynku Ś.P. Andrzeja. Po odnalezieniu grobu zrobiliśmy co trzeba, a co niektórzy nawet zasilili tamtejszą glebę piwem wziętym na wynos z browaru. Głupole. Na nagrobku została także zostawiona pamiątkowa szklanka na piwo z logo Bractwa Piwnego (ciekawe ile tam postoi?). Miał też być wieniec, ale ze względów logistycznych zostanie on kupiony na odległość i dostarczony na grób przez osoby trzecie.
Tuż przy cmentarzu rośnie olbrzymich rozmiarów drzewo, które - nie wiedzieć czemu - każdy raptem zapragnął dotknąć ;p
Po wojażach we Lwówku udaliśmy się w dalszą podróż
do… Wrocławia. Wszak tam trwała w najlepsze 9. edycja Wrocławskiego Festiwalu
Dobrego Piwa. Grzechem byłoby być tak blisko i nie zajrzeć (tak, przez cały ten
czas nie zmrużyłem oka ;>). Do Wrocka dotarliśmy równo o 20-tej. Kto chciał
mógł sobie tutaj zostać i pobalować na festiwalu do późnych godzin nocnych, a
wrócić sobie następnego dnia pekape
intersiti, czy innym pojazdem szynowym (nocleg też był ogarnięty).
Zdecydowana większość ekipy jednak zgodnie postanowiła wracać jeszcze tego
samego dnia. Nie inaczej było ze mną i moją drugą połówką. Ledwo stałem na
bogach, bynajmniej nie z powodu upojenia alkoholowego. We Wrocku było zamieszania
co niemiara. Kierowca busa nas wyrzucił najbliżej jak mógł głównego wejścia na
stadion i sobie pojechał gdzieś zaparkować z jednym z „naszych”. Niestety ten
koleś był jednym z tych nielicznych, co nocowali w stolicy Dolnego Śląska. Więc
nikt tak naprawdę nie wiedział, gdzie nasz wehikuł zaparkował. Wszyscy się
porozchodzili w swoje strony. Ja potrzebowałem wówczas tylko dwóch rzeczy
(prócz snu) – szamy i siku. Siku poszło łatwo, choć kolejki były spore (godziny
wieczornego szczytu). W strefie food trucków
natomiast kolejki sięgały granic absurdu. Nie było czasu, by zjeść sobie, to co
człek najbardziej lubi, więc zmuszony byłem stanąć po pajdę ze smalcem,
ogórkiem i pomidorem. Szału nie robiło to „danie”, ale kolejek prawie wcale, a
głód skutecznie został unicestwiony za 15 ziko.
Wybiła pora naszego odjazdu, a tu ani słychu, ani widu pozostałej części
załogi. Tylko ja i moja Kasia. Obydwa telefony rozładowane. Ludzi wciąż w pytę,
ciężko kogoś znaleźć. Bus nie wiadomo gdzie. Nerwy coraz większe… Ominę teraz
następne pół godziny wydarzeń, bo musiałbym sporo tutaj nabluzgać na pewne
rzeczy. Powiem tylko, że w końcu się wszyscy znaleźliśmy i skontaktowaliśmy się
z szoferem, który po nas po prostu podjechał. Jedziemy. Jeszcze stadion nie
zniknął nam z oczu, a my zawijamy na zatoczkę autobusową. Guma! I to na
bliźniaku od strony wewnętrznej. Ja pierdziu! Matko Boska Częstochowska i
Wszyscy Święci. Kolejne czterdzieści minut w plecy. W domu dopiero o pierwszej
w nocy. Na szczęście mój organizm nie wytrzymał i trzy czwarte drogi powrotnej spałem.
Dziękuje. Dobranoc.
Komentarze
Prześlij komentarz