Ja to zawsze muszę iść pod prąd. Chyba mam to już w
genach. Gdy piszę te słowa jest koniec sierpnia i ponad trzydziestostopniowy
skwar. Zapewne, gdy to czytacie jest już chłodniej, ale postawcie się w mojej
sytuacji. Miast gasić pragnienie jakimś kwasem, grodziszem, czy innym
cienkuszem, ja wybieram ciemnego mocarza, który rysa banie równie szybko, co
dwie małpki czystej wypite na hejnał pod monopolką.
Fakt, piwo niespecjalnie nadaje się na taką aurę,
ale kto wie, czy się zimy dożyje? ;) A trunek od doktorków zapowiada się
niezwykle ciekawie. Owszem, niby jest to zwykły RIS, ale z dodatkiem soku z
malin, a jak wiadomo malinki z ciemnym piwem komponują się cholernie dobrze. Poza
tym piwo leżakowało w beczce po Bourbonie,
a to też zmienia postać rzeczy.
Jest to jakaś edycja limitowana. Uwagę przyciąga
stylowa czarna etykieta, lak oraz fikuśna butelka z „gęsią szyją”. Elegancja
pełną gębą. Piwo u mnie już swoje odstało, w sklepie pewnie też, więc powinno
być nad wyraz dobrze ułożone. Zobaczmy.
Kurka rurka, ile to ja się musiałem namęczyć, żeby
ten lak, czy wosk zedrzeć z kapsla! Drugi szok nastąpił przy przelewaniu – w
życiu nie widziałem tak obficie nagazowanego piwa barrel aged! Pieni się to lepiej niż niejeden Weizen. Jasno beżowa czapa jest niebywale wysoka, średnio
pęcherzykowa i super puszysta. No i trwała jak niemieckie autostrady. Ni hu-hu
nie opada.
W smaku jest spory kwasek. Oczywiście częściowo na
pewno od malin, ale czy aby nie wdało się tu lekkie zakażenie? Mam wrażenie, że
piwo jest zanadto dzikie, a raczej być takie nie powinno. To by też tłumaczyło
duże nagazowanie i pianę. Na szczęście nie jest to jeszcze dzikość dominująca.
Mamy tu lekko palone słody, pieczywo razowe, nuty łagodnej kawy i gorzkiej
czekolady. Akcenty niedojrzałych malin są uzupełnieniem tej mieszanki. Z tła
można jeszcze wyłuskać subtelne tony pralin, stajni i przypalonych tostów.
Goryczka jest lekko palona, dość przyjemna, krótka i szlachetna. Poziom
alkoholu ledwo co zauważalny. Nawet nie ma grzania w przełyku. Czyli co do ułożenia
miałem rację. Ogólnie jednak smak jest taki sobie, tym bardziej spodziewanego
szaleństwa niestety nie ma.
Zapach bez wątpienia potwierdza moje przypuszczenia.
Piwo wyraźnie zdziczało i jest funky.
Mamy tu zarówno siano i stajnię, jak i końską derkę. Wszystko to naprawdę
wyraźne. Nawet laik wyczuje, że coś tu jest nie tak. Dla niektórych cała ta
dzikość, zapewne będzie kojarzona ze zwykłą stęchlizną. Dalej na szczęście
pojawia się gorzka czekolada, mocne kakao, kawa zbożowa, przypieczona skórka
chleba oraz lekko palona słodowość. Wszystko to w asyście soku malinowego.
Lekko cierpkiego i lekko gorzkawego, a więc malinki były słabo dojrzałe. Alko
ponownie niemal nieobecne, ale cóż z tego, skoro piwo trąca koniem i piwnicą?
RISpberry 24 posiada całkiem fajną głębię smaku,
przyjemną gładkość, zajebiste ułożenie i nie najgorszy balans. Piwo jest
naprawdę śliskie na języku i takie trochę kremowe/puszyste. Niestety na tym
plusy się kończą. To co najważniejsze pozostawia sporo do życzenia. Fakt –
piwko jest już po terminie, ale jeśli śledzicie „Moją Piwniczkę” to wiecie, że
to go nie usprawiedliwia. Wdała się tu infekcja i koniec tematu.
Miało być tak pięknie, ale niestety nie wyszło.
Doktorzy ponownie na minus.
OCENA: 4/10
CENA: ok 25ZŁ
ALK. 10,5%
TERMIN WAŻNOŚCI: 05.2019
DOCTOR BREW
Komentarze
Prześlij komentarz