Wczoraj późnym wieczorem wróciłem z Wrocławskiego Festiwalu
Dobrego Piwa i póki wrażenia mam świeże, muszę Wam co nieco skrobnąć na temat
tego największego piwnego festiwalu made in Poland.
Mimo, że mój udział w tej niesamowitej imprezie ograniczał
się tylko do 6 godzin, to i tak czuję się ukontentowany tym, co tam zobaczyłem
i czego doświadczyłem. Ogrom i rozmach Wrocławskiego Festiwalu Dobrego Piwa
jest naprawdę niesamowity. W tym roku teren imprezy zlokalizowany był w
zasadzie na całej esplanadzie otaczającej Miejski Stadion we Wrocławiu (rok
temu tylko na połowie). Miejsca do szwędania się z piwem w ręku było naprawdę
dużo, co zresztą poniekąd odczuły też moje nogi.
Na miejsce dotarłem kwadrans po godzinie jedenastej, gdy
jeszcze teren świecił względnymi pustkami, co mi się zresztą podobało, bo
mogłem sobie spokojnie obejść cały teren i piu meno zlokalizować co
ciekawsze przybytki. Gdyby się okazało, że moja pamięć jest zawodna, miałem w
zanadrzu informator, a w nim mapkę z lokalizacją wszystkich stoisk.
Pogoda była nawet niezła, co prawda nie było zbyt ciepło
(ciężko było rozstać się z kurteczką), ale generalnie nie wypada mi na nią
narzekać. Chwilami, gdy słoneczko mocniej przygrzało – robiło się całkiem
przyjemnie.
Mały i dość szybki rekonesans utwierdził mnie w przekonaniu,
że jestem w raju. W piwnym raju. Oczopląs, wywalone gały i język na brodzie
gwarantowane! Nie będę rzucał tutaj liczbami wystawiających się browarów, czy
ilościami oferowanych piw (bo po prostu ich nie znam), ale naprawdę było w czym
przebierać. Z pewnością ktoś, kto się na co dzień piwem nie interesuje, nie zna
browarów i gatunków piwa, mógł czuć się zagubiony niczym Dorotka w Krainie Oz.
Przed imprezą nie zrobiłem sobie żadnej listy piw do
upolowania, gdyż wolałem iść na żywioł. Zresztą przy moim dość skromnym
budżecie lista i tak nie byłaby długa. Po staniu się szczęśliwym posiadaczem
festiwalowego szkła typu Hamburg (były jeszcze dwa inne rodzaje) w końcu mogłem
się czegoś napić. Troszkę jednak szczena mi opadła, gdy przyszło mi płacić za
te festiwalowe cymesy. Wiem, że to nie sklep, a festiwal, że browary chcą
zarobić, że głupi i ciemny lud wszystko kupi, ale ja nie! Mam własny rozsądek i
ograniczone możliwości finansowe, toteż kilka razy musiałem sobie odpuścić
degustację, by finalnie skosztować większej ilości innych piw. Gdyby tego nie
robił, pół wypłaty byłoby nie moje, a nie mogłem sobie pozwolić na, aż taką
nonszalancję. Między nami mówiąc ceny były naprawdę wysokie – od 5 do 10 zł za
próbkę 200ml, a co poniektóre wynalazki np. Księżniczka Wiosny z Pinty, RIS i
Barley Wine od Doctorków, czy wędzony porter z Gościszewa kosztowały w
granicach 15, a nawet więcej nowych polskich złotych za 0,2 litra! Oczywiście
ograniczałem się tylko i wyłącznie do tej skromnej pojemności, wszak głowa jest
tylko jedna. Butelkowe piwa nie leżały w kręgu moich zainteresowań, ale
zauważyłem, że zazwyczaj za zwykłe piwo (bez wędzenia, czy leżakowania w
drewnie) trzeba się było liczyć z wydatkiem rzędu 10-12 PLN. Warto tu jeszcze
odnotować, że oprócz standardowego pół litra i 0,2 niektóre stoiska oferowały
także pojemność 0,33 za w miarę proporcjonalną ilość dukatów.
Nigdy na takich imprezach moim celem nie było i nie będzie
szczegółowe opisywanie, tudzież robienie notatek z degustowanych piw. Nie inaczej
było we Wrocławiu. Nie po to jadę na piwny festiwal, żeby skupiać się,
marszczyć brwi, krzywić dzioba i dogłębnie analizować każdą zawartość Hamburga
w tym przypadku. Oczywiście poniekąd staram się wyłapać niuanse
zapachowo-smakowe, ale nigdy nie robię tego w takim stopniu jak w domu, gry
robię recenzję na bloga. Z tego powodu nie przeczytacie tutaj za dużo o piwach
przeze mnie skonsumowanych we Wrocławiu, ale o kilku pozycjach muszę wspomnieć,
bo nadzwyczaj mnie one urzekły. I tak szczególnie zapadły mi w pamięci dwa piwa
z Piwoteki: Zacny Zalcman w mało popularnym stylu Gose i Mawashi Geri (sushi
IPA). Pierwsze było zanadto doprawione kolendrą i sumarycznie może trochę za
mało słone, ale i tak robiło pierwszorzędne wrażenie. Drugie natomiast to IPA single
hop Sorachi Ace z jakimiś wodorostami w składzie, gdzie robotę robiły nuty
szczypiorku, koperku oraz cebuli. Dziwne piwo i pewnie dlatego mocno utkwiło mi
w pamięci.
Do mojego gustu bardzo przypadło mi natomiast Azzacca
doprawione nowym chmielem o tejże właśnie nazwie. Piwo mocno uwodziło swoim
wyraźnym owocowym aromatem (mirabelka, renkloda, brzoskwinia, mango) i solidną
goryczką. Do ciekawych i smacznym piw mogę również zaliczyć Alchemika (Wild IPA)
z nowego wrocławskiego Browaru Profesja – poważnie mówię Wam, że jest to kawał
świetnego i mocno owocowego IPA z intrygującymi wtrętami końskiej derki, siodła
oraz siana.
Kwas Alfa (Sour Rye Pale Ale) z Pinty w kooperacji z TO ØL, to kolejny trunek, który
zapamiętam na długo. Nie piłem zbyt dużo kwachów w moim życiu, ale po tym piwie
chyba zostanę ich fanem – niespotykana pijalność, orzeźwiający kwasek i
kwiatowo-owocowe niuanse nowozelandzkiego chmielu Green Bullet.
Równie oryginalnym napitkiem było belgijskie Funky Cherry
(wiśniowe Sour Ale) z Szałupiw, które uwodziło wiśniowym smakiem i
aromatem z subtelnym kwaskiem w tle. Gdyby był on nieco intensywniejszy i
bardziej dziki, Funky Cherry mogłoby uchodzić za niezłego Krieka, choć i
bez tego bardzo mi smakowało.
Piłem też całkiem sporą ilość piw, które również były dość
smaczne, ale jakość szczególnie nie utkwiły mi one w pamięci, więc nie będę
takowych wymieniał. Wymienię natomiast jedno, które wyraźnie mi nie podeszło,
zwłaszcza, że oficjalnie firmowało ono cały festiwal. Mowa tu o Piwie
Festiwalowym w stylu Dunkelweizen z Browaru Stu Mostów. Lubię ciemne
pszenice, czego akurat nie mogę powiedzieć o tym wypuście, który cechował się
nadmierną wodnistością i ogólnie mocno nijakim smakiem.
Teraz odpowiem na pytanie, które na długo przed imprezą
nurtowało wielu festiwalowiczów z poprzedniej edycji. Czy były duże kolejki?
Nie były, a przynajmniej w tych godzinach, w których ja byłem (11.30-17.30).
Generalnie nie zauważyłem obrazka, jakoby ktoś czekał po piwo dłużej niż 10
minut. I mam tu na myśli oczywiście te bardziej oblegane stoiska, typu Pinta,
AleBrowar, Widawa, czy Pracownia Piwa. Do mniej znanych podmiotów kolejki były
czysto symboliczne, nie więcej niż 3-5 osób. Być może po osiemnastej szturm na
stoiska był nieco większy, ale nie sądzę, żeby było jakoś tragicznie w tym
aspekcie.
Niemal każdy zawsze powiada, że w piwie najważniejsi są
ludzie, a na piwnych festiwalach szczególnie. Niestety jakoś tak się dziwnie
złożyło, że we Wrocławiu o dziwo spotkałem stosunkowo mało znajomych twarzy.
Mówię tu głównie o piwnych blogerach, (których spotkałem raptem czterech) bo
rzecz jasna w tych kręgach się obracam. Być może nie wystarczająco się
rozglądałem, może za bardzo skupiałem wzrok na kranach z piwem, może byłem tam
za krótko, a może po prostu miałem pecha. Udało mi się za to zamienić parę słów
z właścicielami kilku browarów, których już wcześniej znałem, chociaż rzecz
jasna nie było to proste, bo zazwyczaj mieli oni ręce pełne roboty. Zapoznałem
się też osobiście z Marcinem i Wojtkiem z debiutującej na festiwalu Fabryki
Piwa, ale to akurat było już wcześniej zaplanowane.
Był to mój pierwszy (dacie wiarę?) w życiu wypad na
Wrocławski Festiwal Dobrego Piwa, ale już teraz z całą świadomością i
odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że nie ostatni. Wszystko było tam bardzo
profesjonalnie zrobione, zapięte na ostatni guzik, że tak powiem. Od ilości
oferowanego piwa, po takie pierdoły jak WC, czy ogromna ilość stoisk z
jedzeniem. Zapomniałem dodać, że były też jakieś wykłady, prelekcje i inne
ciekawe eventy na scenie, ale na to już nie znalazłem czasu.
Naprawdę impreza powala rozmachem, wielkością i również
samym miejscem. No bo jeśli nie jest się wielkim fanem Śląska Wrocław, to
raczej rzadko ma się okazję wejść na ten piękny, wielki i nowoczesny obiekt,
jakim jest Stadion Miejski we Wrocławiu.
Komentarze
Prześlij komentarz