"Moja Piwniczka" to regularny cykl degustacji porządnie wyleżakowanych
piw (minimum 4-letnich), które pojawiają się
na blogu mniej więcej
raz na miesiąc w okresie
jesienno-zimowym.
Póki zima to trzeba jechać z ciemnymi mocarzami. Tym
bardziej trzeba eksplorować cykl „Moja Piwniczka”, bo wychodzi na to, że jest
to już przedostatni wpis z tej serii w tym sezonie. Ale spójrzcie, co dzisiaj
dla Was przygotowałem! Słynny porter bałtycki na sterydach od równie słynnej
Pinty :)
Imperator Bałtycki, gdy pojawił się na rynku pod
koniec 2013 roku z miejsca stał się piwem kultowym i wysoce pożądanym. Z
perspektywy czasu można go chyba porównać do Imperium Prunum, choć cechował go
zupełnie inny poziom cenowy (wtedy w ogóle kraft
był jeszcze stosunkowo tani, a 10zł za piwo było psychologiczną barierą, ciężką
do zaakceptowania dla niemal każdego beergeeka).
Mimo to na piwo był hype jak na nowe
filmiki Sashy Grey ;) Nigdy wcześniej piwna gawiedź niczego takiego nie piła,
bo trzeba pamiętać, że wówczas były to początki piwnej rewolucji w Polsce. Imperialny
porter bałtycki na amerykańskich chmielach wywołał sporą burzę na piwnych
portalach oraz blogach. Przyjął się jednak znakomicie, bo to naprawdę było
znakomite piwo! Zresztą wciąż jest, bo Pinta co jakiś czas go powtarza. Ciężko
jednak powiedzieć, czy smakuje to równie nieziemsko jak pierwsza i druga warka,
które tak wszyscy chwalili.
Gdy je piłem kilka lat temu piwo wydarło mnie z
butów doszczętnie, a szczeny przez pół godziny nie mogłem pozbierać do kupy.
10/10 zdarza mi się dać niezwykle rzadko, ale Imperator Bałtycki z pewnością
zasłużył na maksymalną notę! Dziś naprawdę może być ciekawie, bo mam przed sobą
ponad czteroletni egzemplarz z drugiej warki. I to może być sytuacja
kuriozalna, bo generalnie większość piw wraz z leżakowaniem zyskuje, a
przynajmniej tak głosi teoria. Ale powiedzcie mi, skoro już świeża wersja była
ideałem, była piwem kompletnym i rozpierdalającym system na strzępy, to leżakowanie
może takiemu delikwentowi wyjść tylko na niekorzyść. Bo skoro nie może być już
lepsze (nie mogę dać wyższej oceny), to może być tylko gorsze… Ewentualnie jego
nota pozostanie bez zmian. Oczywiście nie ma szans, by jego smak i aromat się
nie zmienił. Trzeba pamiętać o nowofalowym chmieleniu, któremu czas jak wiecie
nie służy.
Jak widzicie moje rozkminy się tylko mnożą, ale po
to właśnie powstał cały ten cykl – żeby zbadać merytorycznie, doświadczalnie,
czy całe to leżakowanie mocnych piw ma sens. Aby się dowiedzieć ile procent i
jakie piwa zyskują, a jakie tracą na długim pobycie w odmętach ciemnej i
chłodnej piwnicy. W końcu, by samemu stwierdzić jak mocno i pod jakim kątem się
zmieniają.
Producent
|
Browar Pinta
|
Termin ważności
|
20.11.2014
|
Wiek (miesiące)
|
51
|
Zawartość alkoholu (%)
|
9,1
|
Ekstrakt (°Blg)
|
24,7
|
Czteroletnie piwko w TeKu wygląda elegancko i
wytwornie. Jest bardzo ciemne, niemal czarne i klarowne, a wieńczy je
olbrzymich rozmiarów czapa o beżowej barwie, zbitej, drobnej i zwartej
strukturze. Piana jest cholernie długowieczna i ładnie lepi się do szkła. Coś
pięknego! :D
No to siup w ten głupi dziób! Czuję amerykańców!
Dacie wiarę? Po tylu latach. To jest naprawdę niesamowite odkrycie. Oczywiście
nie jest to pierwszy plan, ani nawet drugi, ale z pewnością moje zmysły
doszukały się zwiewnej cytrusowości oraz mega przyjemnej żywicy w posmaku. Generalnie
całe piwo jest wciąż cholernie gorzkie (przypominam – 109 IBU!). Goryczka jest
wypadkową skórki grejpfruta, żywicy i palonego słodu o wyraźnym kawowym
zacięciu. Jest bardzo wyrazista, ale dosyć szlachetna mimo delikatnego
zalegania. Piwo jest szalenie gładkie, śliskie, aksamitne, wyraźnie gęste i
lepkie. Długo i powoli spływa w dół przełyku osadzając na ściankach akcenty
mocnej kawy bez cukru, palonego słodu, gorzkiej czekolady, pumperniklu i
przypalonego karmelu. Tłem sunie lekka doza spalenizny i popiołu. Wszystko to
świetnie ze sobą koresponduje, współgra niczym małżeństwo z dwudziestoletnim
stażem (czy aby na pewno?). Każdy aspekt czuć bardzo wyraźnie, żadna składowa
nie walczy o swoją pozycję, lecz wszystkie się nawzajem uzupełniają. Ilość
bąbelków też jest odpowiednia. Alkohol bardzo delikatnie rozgrzewa wnętrzności,
ale sumarycznie jest dobrze ułożony. Nic nas tu nie piecze, nie pali i nie
gryzie. W sumie to zajebiste piwo właśnie konsumuję! Czas obwąchać to cudo.
To zupełnie inna bajka niż świeży egzemplarz.
Jankesi są tuż na granicy moje percepcji, mam jednak nieodparte wrażenie, że
ciągle coś tam daleko w głębi pobrzmiewa nowofalowego. Jakieś bardzo subtelne
owoce tropikalne wraz ze szczyptą kwaskowych cytrusów. Żywica natomiast umarła
całkowicie. Są za to kwiaty i przede wszystkim ciemne klimaty. Piwo jest
niebywale czekoladowe, wyraźnie kawowe, z przyjemnie wyeksponowanym palonym
słodem. Nieco z boku czają się nuty lekkiej spalenizny, brownie, przypalonego karmelu, pieczywa razowego, melasy i cukru kandyzowanego.
Tak, jest dosyć słodkawo, na pewno bardziej niż w smaku. W oddali majaczy
bardzo subtelny i zupełnie nieinwazyjny alkohol, kojarzący się z czekoladowym
likierem z wyższej półki. Minęło tyle czasu, a jednak wciąż czuć moc tego piwa.
Nie mówię, że to jest jakaś wada, bo w tym stężeniu to czysta poezja. Całość
pachnie przebogato, ślicznie, wielowątkowo i wciąż bardzo oryginalnie.
Piwo jest szalenie pełne w smaku, bardzo gęste i
lepkie, bardzo dobrze ułożone, lekko treściwe z wyraźnie zaznaczonym wytrawnym
finiszem. Mocarna goryczka wciąż robi swoje, potężnie masakrując moje kubki
smakowe, a jednocześnie doskonale balansując opasłe słodowe cielsko. Mimo
upływu lat amerykańskie lupuliny wciąż są odczuwalne, zwłaszcza w smaku (choć
już nie w takich ilościach). Strasznie mnie to cieszy i rzuca pewien cień na
twierdzenie, iż nowofalowe chmiele giną bardzo szybko w piwie. Oczywiście
bardziej odnosi się to do zapachu i tu akurat muszę się zgodzić. Z potężnej
dawki cytrusowości w aromacie, zostały tylko niewyraźne strzępy, choć te
strzępy wciąż coś tutaj wnoszą.
Bardzo degustacyjne piwo ten Imperator Bałtycki, co
oczywiście nie dziwota. Z biegiem lat „amerykańce” wyraźnie osłabły, ale poza
tym aspektem piwo w zasadzie zmieniło się nieznacznie. Alkohol w sumie jaki
był, taki jest (czyli dobrze ułożony). Pozostałe niuanse, smakowo-zapachowe
łącznie z fakturą trunku pozostały bez zmian. Naprawdę nie widzę tutaj typowych
śladów utlenienia - żadnych suszonych owoców, żadnych kukułek, żadnego sosu
sojowego, czy tego typu klimatów. Dziwne, ale prawdziwe.
Cóż, sumarycznie wyleżakowana wersja wypada nieco
słabiej niż świeżak, ale różnica jest w zasadzie niewielka. Wciąż jest to
strasznie smaczne, sakrucko wyraziste, bogate w doznania piwo, tyle tylko, że w
większości pozbawione nowofalowego sznytu.
OCENA:
9/10
Jeśli
ten tekst Ci się spodobał i nie chcesz, by w przyszłości ominęły Cię kolejne,
ciekawe artykuły na temat wyleżakowanych piw – już teraz zapisz się do
newslettera, dołącz mnie do swoich kręgów Google+ lub polub mój profil na
fejsie ;>
Komentarze
Prześlij komentarz