"Moja Piwniczka" to regularny cykl degustacji porządnie wyleżakowanych piw (minimum 4-letnich), które pojawiają się na blogu mniej więcej raz na miesiąc w okresie jesienno-zimowym.
Wiosna praktycznie już puka do naszych drzwi, zatem to najwyższa pora, by powoli zmieniać piwny kaliber na mniejszy. Rzutem na taśmę więc, degustuję jeszcze jedno piwo w ramach cyklu „Moja Piwniczka”.
Ponad sześć lat temu Browar Kraftwerk wypuścił swojego pierwszego portera bałtyckiego o nazwie Jolly Roger. Bardzo prawilne parametry skłaniały do myślenia, że będzie to obiecujący napitek. Tym bardziej, że do piwa dodano dodatkowe składniki, co w tamtym czasie było pewnego rodzaju nowością, jeśli chodzi o styl Baltic Porter. Tak więc w składzie mamy wanilię i lukrecję. Obydwa dodatki powinny pasować do tego rodzaju piwa, o czym zresztą się przekonałem przy okazji pierwszej recenzji. Teraz natomiast dowiem się, jak Jolly Roger smakuje po ponad sześciu latach od rozlewu.
Producent |
Browar Kraftwerk |
Termin ważności |
19.07.2016 |
Wiek (miesiące) |
74 |
Zawartość alkoholu (%) |
9,8 |
Ekstrakt (°Blg) |
21 |
Piwo już nie pieni się tak obficie jak kiedyś, ale udało mi się wygenerować cienką warstwę beżowej, drobnopęcherzykowej piany, która jednak i tak szybko zniknęła. Barwa piwa w tym obszernym szkle wydaje się czarna, ale w rzeczywistości jest ciemno brunatna.
Piję. Ciecz jest gładka, aksamitna, odpowiednio gęsta i pełna w smaku. Bardzo dużo tu suszonych owoców (śliwki, rodzynki, daktyle) i klimatów czekoladowych. Mamy też sporo słodkawych pralinek, nut kakao i ciemnych, prażonych słodów. Kawy brak, co jedynie może jakaś Inka. Delikatnie czuję też pewnego rodzaju kwaskowatość, która przywodzi na myśl fermentujące owoce. W ogóle to przypomina mi to czekoladowo-owocowy likier. Jednak samego alkoholu nie ma, zupełnie nic. W tle można doszukać się akcentów chleba razowego, czarnej porzeczki i lukrecji. Wanilii natomiast nie odnalazłem. Sumarycznie nieźle to smakuje, widać wyraźne utlenienie, no i ta lekka kwaskowatość nie każdemu przypadnie do gustu. Ja podchodzę do niej ambiwalentnie.
A co tam piszczy w aromacie? Intensywność wrażeń zapachowych jest na dość wysokim poziomie. Mamy tu swoisty mariaż kwaskowych owoców (głównie suszonych) i czekolady deserowej. Ponownie pojawia się też kakao, ciemny słód, chlebek razowy oraz praliny. W tym elemencie wyczuwam też subtelną dozę wanilii, czego natomiast nie mogę powiedzieć o lukrecji. W każdym razie piwo pachnie naprawdę ładnie oraz intensywnie. Widać również, że jest mocno utlenione.
Jolly Roger dość dzielnie zniósł upływ czasu. Piwo utleniło się w typowy i pożądany sposób, ale zaryzykuję stwierdzenie, że jest przeleżakowane. Ta lekka, ale jednak kwaskowatość stąd właśnie się wzięła, choć nie można powiedzieć, że piwo jest zepsute. Trunek wciąż jest smaczny, wielowątkowy i bogaty w doznania, choć oceniam je nieco niżej niż sześć lat temu. Cały eksperyment okazał się nader ciekawy i właśnie po to powstała seria „Moja Piwniczka”. Stay tuned!
OCENA: 7/10
Jeśli ten tekst Ci się spodobał i nie chcesz, by w przyszłości ominęły Cię kolejne, ciekawe artykuły na temat wyleżakowanych piw – już teraz zapisz się do newslettera, dołącz mnie do swoich kręgów Google+ lub polub mój profil na fejsie ;>
Komentarze
Prześlij komentarz